niedziela, 22 lipca 2012

Sunday.

Mijam na rowerze rondo i zatrzymuję się tuż za nim. Po lewej stronie pośród domów widniej napis na murze FREE KILWILKIE i ciągle żywe w głowach mieszkańców tej małej enklawy hasło James'a Connelly'ego: "Rząd brytyjski nie ma praw w Irlandii, nigdy nie miał i nigdy nie mieć ich nie będzie". Zaraz obok rewolucjonista z balaklawą na głowie, która pozwala mu pozostać anonimowym, dzierży w dłoniach długą broń palną. Na rogatkach ulic flagi irlandzkie i symbole wyzwoleńcze zdobią latarnie i okna. Na jednym z drewnianych słupów telefonicznych widnieją, wycięte w drzewie, przybite jedna nad drugą trzy litery w barwach zielono-biało-pomarańczowych: I R A. Panujący tu klimat enklawy czuje się w powietrzu. Starszy pan unosi do góry rękę na powitanie, a drugi po przeciwnej stronie kiwa do niego w dziwny, lokalny sposób głową w odpowiedzi. Siedzę oparty o jedną z tych latarni i patrzę w niebo. Nad tym miejscem zebrały się właśnie chmury burzowe, pękające w szwach od deszczu, który nie miał dzisiaj spaść. Wsiadam na rower i odjeżdżam w kierunku centrum. Mam tu swój mały szum miasta, setki dni wczorajszych, jeden ten dzisiejszy i niewiadomą liczbę dni jutrzejszych. Mijam ludzi i nie zapamiętuję ich twarzy, poznaję ludzi i nie zapamiętuję ich imion. Lubię momenty, kiedy zanosi się na deszcz, ale jeszcze nie pada. Pragnienie bycia suchym, kiedy w końcu spadnie i przykryje miasto mokrym dywanem. To remix miasta ze wsią, w którym prym wiodą bary, do których nie zaglądam. Tysiące liter w witrynach i na billboardach, znakach, szyldach układają się kolejno w streets'y, harps'y, halifaxy i castle lane'y, golf cluby i heatons'y, superdrugi i central bary. W tej miejskiej dżungli wyrastają prosto z ziemi czerwone, okrągłe skrzynki na listy poczty królewskiej i kościoły. Niezliczona liczba kościołów. Odcinam się od tego zgiełku i uciekam do parku. Siadam w fotelu wyrzeźbionym w pniu drzewa i wtapiam się w niego. Odczuwam cielesny kontakt z naturą. Mała Vania siada zwykle tutaj, kiedy jej małe stopy niosą ją pędem z placu zabaw do domu. Unoszę lekko głowę do góry i widzę rzędy much, które jak w narkotykowym szoku, latają przed mym nosem obierając dziwne trajektorie. Mimo to nie wpadają na siebie, nie nabijają sobie guzów i nie ścierają kolan i łokci. Nie giną w wypadkach. Żyją krótko, ale ich żywot jest wolny. Jedna z nich usiadła właśnie na mój warsztat, a inny jegomość wdrapuje się na tenże notes od południa. Nie reaguje na ruchy wykonywane długopisem wokół jego istoty. Biel kartki przyciągnęła kolejną postać, która przysiadła na jednej z liter i slalomem pomiędzy pozostałym wdrapuje się na szczyt kartki i zajmuje sobie miejsce. Ten pierwszy tymczasem wdrapał się na długopis i wędruje po nim w górę i w dół. Niczym nie skrępowany wchodzi na moją dłoń i pokonuje kolejne wydmy mojej piegowatej skóry. I odlatuje. Zniknie za kilka dni i nikt po nim nie zapłacze. Przypadkiem stał się bohaterem tych kilku liter, które opowiadają jego historię. Uzależniony od życia w powietrzu i perspektywy patrzenia na wszystko z góry nie umarł. On po prostu zniknął.

środa, 18 lipca 2012

Mam nałóg i coś jeszcze.

Smolę sobie. Siedzę w zaciszu wynajmowanego mieszkania na kanapie z wyciągniętymi w przód nogami i smolę. Oddaję się urokom napełniania płuc dymem a głowy nowymi pomysłami. Jeśli jest możliwość zawarcia duchowego małżeństwa to dawno temu pobrałem się ze smołą. Bywa, że odpuszcza mnie na moment, ale generalnie jestem raczej pod jej pantoflem. Nieodłączna towarzyszka, zawsze wierna choć różna. Bywa, że smakuje różnie i innych używa perfum. Dostrajam się wtedy do zaistniałej sytuacji i kolaboruję z nią. Duet raczej dosyć dobrze zgrany, choć może nie są mistrzami świata. Kiedy się rozpala wdycham jej feromony i morduję standardowy tok rozumowania, traktując całą tą sytuację z permanentnym przymrużeniem oka. Odbiegam myślami od rutyny i załączam tryb kreacji. Prasuję myśli równo w kant i wieszam na wieszaku. Żyjemy w symbiozie, napadamy na banki, biegamy z wilkami i rozmawiamy o muzyce z Bethovenem i o.s.t.r.em. Kradniemy winyle i robimy z nich zeszyty. Czytam muzykę spod palca. Mam dodatkowy zmysł. Popadam w euforię, kiedy czytam i smolę. Smolę i czytam ją. I już.