poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dwie zapałki.

Dwie zapałki. Zdmuchnięte, leżą pod prześcieradłem z toaletowego papieru.
On.
Ona.
Deszcz wielobarwny uczynił im koniec.
Jak zagubione dziecko chowają dłonie w piasek w obawie przed kolejną burzą.
Silny wiatr. I mimo, iż stoją do siebie plecami, mogą na siebie liczyć.
Przed nimi daleka podróż.
Słoniowe kroki. Powolne. Zostawiają ślad i cień. Torują drogę.
Dziecko i kot. I krok w krok.
Kule wokół nóg i nadzieja w kolorze pomarańczy.
Przyszłość widziana przez rozbite okulary nie mieści się w głowie i rozrywa ją na strzępki.
Upadek świata.

czwartek, 21 stycznia 2010

Urodzinowe

 
Posted by Picasa


Smutne, prawdziwe.
Bogate tylko w doświadczenia.
Przykre.
Dni, które wyznaczają wiek.
Dążenie do wieku i ucieczka przed nim.
Dorastanie, dojrzewanie, przekwitanie i starzenie.
Dzień po dniu. I dzień.
Miesiąc i rok, i lata.
Kolejny świt ucieka przed zmierzchem by dać się znowu złapać.
Bez chwili, w której można opróżnić coraz cięższe kieszenie.
Upadki większe od szczytów, na które próbujesz się wspiąć.
Odrobina optymizmu mieści się w lukrowanym torcie, przebitym gwoździami do zdmuchnięcia.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Te same ulice.

Te same ulice, Ci sami ludzie.
On samotnie na ulicy, na tych samych ulicach.
Auto i kolejne auto. Siedzi bezproduktywnie z zamiarem działania.
Coś, co kiedyś było podstawą teraz jest marzeniem.
Nieukryty, w pełni dostępny, bez dostępu - szuka.
Kroków nie słyszy, ale jakby je widział.
Spojrzenia ludzi przykuwane i wymijane.
Te same obowiązki ludzi bez ambicji czy ludzi, którzy odnajdują się w swoim świecie?
Ochroniarz w sklepie, sprzedawca warzyw, ekspedienci i entki.
Społeczeństwo starzejące się, a raczej współdzielone ze starszymi.
Hello, hi i bye bye. Uprzejmość niespotykana na praskich ulicach.
Ulice ubogie w zwroty grzecznościowe typu „chcesz wpierdol?”.
Bezkompleksowe społeczeństwo, w szeregach którego sterczy fioletowowłosy chłopiec i grubsza nastka ubrana w leginsy.
Zapach łajna płynie środkiem miasta jak przechodzień niezauważenie.
Społeczeństwo swoiste, pełne siebie w sobie, naturalne.
Miasto, które nie zmienia się albo zmienia niezauważalnie.
Europejskie, zależne od królowej, niepodległe, naznaczone krwią i religijnym piętnem i przez nie podzielone.
Uniform noszony w pracy, noszony po pracy przypisuje do mniejszej społeczności.
Ludzie po których nie widać by wstydzili się swojej pracy. Nie są wyśmiewani. Nie wyglądają na takich.
Pełen natural jak holenderska trawa albo udawana osobowość .
Jestem żywy, słońce nie świeci, ale deszcz może spaść w każdej chwili.
Miasto bez tajemnic zauważalnych z tajemnicami ukrytymi.
Rysunek wyobraźni dobrany w słowa przelany na papier.
On oficjalnie skryty pośrodku ulic na jednej z lokalnych ławek pisze.
I skończył.

sobota, 16 stycznia 2010

Nic pewnego.

Nowy krok, działania podjęte spontanicznie.
Wyjazd czy wypad?
Problematyka samotności, deklaracje i niedotrzymane obietnice.
Przegrana czy zwycięstwo?
Splot zdarzeń.
Niemoralne propozycje pociągały za sobą niemoralne zachowania.
Ucieczka ku wolności czy ucieczka w nieznane?
Czy może liczyć na starych przyjaciół?
Count on me or count on yourself?
Jak będzie wyglądał jutrzejszy wschód słońca?
Czy oprócz pytań i wahań jest coś pewnego?
Pociąg donikąd.
Później start odrzutowcem, podczas którego żołądek oplata kręgosłup uciskając nerki.
Zatkane uszy i przełykanie śliny.
Ucieka czy ryzykuje?
Wacha się. To normalne.
Przynajmniej nie zostawia po sobie syfu. Jeśli trochę nabrudził to deszcz powinien to spłukać.
Dzień niedzielny na different things.
Poniedziałkowy przynosi zawsze coś nowego.
Kamizelka kuloodporna leży w torbie na dnie.
Poleży do poniedziałku. Grunt to się uzbroić. Zabezpieczyć. Nie pozwolić zestrzelić. Bulletproof.
Zrobi to najlepiej jak potrafi.
Odnajdzie się i może nie wróci. Może nie.
Kolejny krok. Kanada.

piątek, 8 stycznia 2010

Francuskie Alpy

Siedzę,

Zjadłem i kawę,

Wypiłem francuską kłótnie,

Usłyszałem w butach po bracie,

Siedzę i idę,

Wnet zapalę nie czekając,

Na leżaku.

czwartek, 7 stycznia 2010

Bez straty

Kiedy czas nas ogranicza, czujemy się ciasno , nieprzyjemnie, spieszymy się. Powinniśmy pomyśleć czy nie warto zdjąć tych ciężkich butów i zbiec po górze boso. Życie może być krótkie, ale pełne różnorodności. Boję się jednak, że może być długie i bez przyjemności. Czuję lek przed brakiem przyjemności. Chcę żyć intensywnie i bez ograniczeń. Odmawiam sobie przyjemności, by na powrót do nich wracać doceniając ich wartość. Nie estetyczną czy inną gównianą, a wartość samą w sobie. Niezauważalną, jedyną. Wartość jaką stanowi ona dla nas. Bez określania tego słowami. Nienazwaną.
Czerpiemy z przyjemności. Usuwamy w cień wszystko i płyniemy po papierze zeszytu w trzy linie. Wspomnienia atakują wyobraźnię, czy pamiętam szkołę czy wydaje mi się, ze powinienem ją pamiętać?
Odróżniam. Listę obecności znam na pamięć. Pamiętniki wymieniane, wpisy rodzicielskie dojrzałym pismem, z własnoręcznie przyklejoną wlepką.
Siedzę. Dookoła robi się ogromna przestrzeń. Czy daje mi możliwość na pisanie?
Piasek wokół moich stóp spływa do rynsztoku na dachy mieszkań.
Przerwa. Pomoc jest potrzebna. Pierwsza najlepiej. Uciekała chwila by pozwolić odpocząć i chwycić świeży pomysł. Brak Ć w klawiaturze w formie małej jest irytujący.
Byłem zupełnie gdzie indziej. Pokój. Chyba ktoś, właśnie przechodzi mi za plecami. Coraz więcej osób. Nie znam nikogo. Chyba nie jestem u siebie. Przeniosłem się. Zdolność. Świeżo odkryta, ale użyteczna.
Siedzę na tarasie. Barierki dokoła. Mewa. Kurwa mewa??
Coś nie tak. Jakieś schody. Idzie. Facet idzie.
Wróciłem i jestem w kawiarni. Na lewo jest podwyższenie. Widzę stopy jakiejś kobiety po sześ... no może po pięćdziesiątce. Ciężko ocenić. W płaszczu w kawiarni??
Nie rozebrała się. Siedzi na bujanym fotelu. Jakby na kogoś czekała. Jakby dziergała. Jakby była u siebie.
To pięterko tego mieszkania, w którym siedzę. Na prawo są jakieś schody w dół. Jakby do korytarza. Może drzwi do wyjścia na dwór. Siedzę w przejściu. Spadnę po schodach. Siedzę na schodach. I piszę. Jak w szkole. Ludzie przechodzą obok. Nie zauważają mnie, ale i nie trącają. Jestem naturalny. Dla nich taki powinienem być. Znają mnie? Widocznie. Być może często tu siedzę. Nie chcę wracać. Może za chwilę mnie ktoś zapyta o coś. Nikt nie podchodzi. Może mam w zwyczaju żeby mi nie przeszkadzano. Ręce uderzają. Nowe szczegóły umykają. Na prawo jest łóżko. W rogu pokoju, pod antresolą. Duży misiek leży na łóżku. Brązowy. Pamiętam go z dzieciństwa, ale tamten był mniejszy. Chyba go nawet lubiłem. Ale wydawał mi się obcy. Jak ludzie. Już jako 5 letnie dziecko wydawało mi się, że ludzie są lalkami i tylko ja jestem naturalny. I sny, w których wałczyłem z diabłami.
Kilka jest takich twardych wspomnień. Tak niewiele z tego najpiękniejszego okresu. Obraz, którego podobno się bałem. Ale wcale tak nie było. Ja lubiłem patrzeć w ten obraz przed snem.
Umykanie. Bolesne jest. Zapominanie. Niepamięć. Utrata.
Poprawia. Zamyka i kończy.
Buduje od nowa i pisać każe. Naciska i pluje. Szura stopą w slipersie.
Pić chce.

Stan, smak, upojenie.

Wena przychodzi po północy. Wydawało mi się, że nad ranem.
Piszę.
Moment.
Facet spogląda chytrze z drugiego okna.
Can you imagine z szafy brzmi.
Świadomość głęboko pochylona nad świeżymi pomysłami.
Szlifuj, pracuj, czyń progres.
Ryzykuj, próbuj i nie zwalniaj.
Co daje natchnienie?
Muzyka, joint, sex... przeszłość.
Przerwa.Zapalił.
Pisanie, zaczyna się od nauki. Od tworzenia stylu. Pomysł, logika, powielanie pomysłów staje się świadome i charakterystyczne.
Czy staje się dobre, a później lepsze?
Indywidualny mechanizm twórczy czy typowy dla człowieka?
Paznokciem obijasz zęby. Drażnisz wyobraźnię, motywujesz do działania, czekasz na wybuch. Rodzi się. Piszesz. Nie przestawaj. Tworzysz bez wytchnienia. Dowolna interpre, pre, pre... przestałeś.
Budujesz słownik pomieszany z oliwą i mlekiem. Kolor jest bez wyrazu. Zwłaszcza kiedy upada na ziemię i traci smak. Marnotrawstwo, upadek społeczny, pomidory do kieszeni i ucieczki lotnicze. Montowanie, granie, spawanie.
Chylę możliwości nad pomysłami, trzęsienie buduje się z ruin deszczu wybierajacego mniejsze prawdopodobieństwo konfliktu.
Pomyłka?
Zapomniał dodać, że prysznic się nie domyka. Niski sufit, klaustrofobia?
Podołał. Zmierzył, zabarykadował, poukładał i zmieścił. Bez obaw.
Nie przeszkadzaj sobie. Odpisał. Zareagował. Bodziec zewnętrzny. Nie wierzy w efekt motyla. Indywidualność rzadko ma wpływ na całą ludzkość. Śpiewniki filmów wypełniły kilka półek.
Pomylił sposoby i style. Będzie zamykał kram.

wtorek, 5 stycznia 2010

Późna noc. Albo wczesny ranek.

Insomnia. Nie mogę spać. Za oknem, niedługo wstanie słońce. Jeśli nie zasnę jeszcze godzinę to zrobię kilka zdjęć, bo o świcie jest dobre światło. Śpisz pewnie, jak to czynią normalni ludzie. Mi się zegar biologiczny przestawił. Mylą mi się wieczory z porankami. Mam ochotę na sushi, ale jest 2:56 Dzisiaj już wtorek. Znowu do pracy, ale dobrze, że można to przesunąć w czasie. Mam w szafie czasoprzesuwacz i dowolnie mogę odwlekać pewne rzeczy w czasie. Ostatnio odwlekłem napisanie 3 prac do szkoły. Skończyło się dobrze. Czasoodwlekacz działa. Mogę Ci pożyczyć jeśli potrzebujesz. Mam kilka takich magicznych przyrządów, ale trzymam je w szafie, bo nie wiem do czego są, a nie chciałbym zakłócić porządku świata.

Insomnia 2

Nie mogę spać. Czasem tak mam. A później dzieje się coś nieokreślonego. Niespodziewanego. Między 3 a 4 nad ranem jest najlepsza pora na pisanie. Jest za wcześnie. Ale można założyć tenisówki i pobiegać po okolicznych dachach. Jak koty. Dachowce. Dziwne stworzenia co sypiają teraz po strychach. Bałamucą się. W Szkocji też muszą mieć. I też bałamucą.
Wtorek. Już. Chcę wsiąść do samolotu i uciec. Wysiąść gdzieś. Nieświadomie potoczyć się po ziemskiej kuli. Zamknąć oczy, pomarzyć i obudzić na plaży. Ciepło i słona woda.
Później śnieg zaczyna padać na zamknięta powieki. Ale jest ciepło. Przyjemnie.
Zegarek się zgubił. Nie ma czasu czyli jest dużo czasu, bo czas nie płynie.
Można klęczeć i modlić się do...
Nieba.
Nie ma już wtorku. Pozostają tylko dnie i noce i noce, a później poranki.
Dziwne. Kot usypia na kolanach.
Niebezpieczny umysł każe pisać różne rzeczy. Brak logiki. Unlogistic things.
Ktoś krzyczy za plecami: "Keep walking, keep walking... i ciszej keep walking".
Odwracam się. Nie ma nikogo i znów można zasnąć.
By obudzić się na plaży, na łące, w Szkocji...
Dobranoc laleczko..