poniedziałek, 29 października 2012

List.

Czytałem Grę w klasy Julia C. Po lekturze obiecałem sobie, że jeśli kiedyś będę miał syna to dam mu na imię Rocamadour. Nazywałby się Joel Rocamadour Siemieniuk. I oddałbym mu swoje życie. Wiem, że kiedyś tak będzie. I wtedy bardzo się zmienię, ale czy to już czas? Babcia wówczas powie, że nie zapamięta jak wnuk się nazywa. Ale zapamięta i będzie najlepszą babcią, jak i moja była. A syn będzie dobrym człowiekiem, bo mu zaufam. Nienarodzony mój chłopcze, piszę do Ciebie w tajemnicy, w głębokim zaufaniu, w dobrej wierze, w miłości, w kącie pokoju i w sobie zaszyty. Wierzę w Ciebie zawsze, kiedy stawiasz pierwszy krok z nadzieją, że upadniesz żeby wstać z miłością do tego, co naprawdę kochasz. To również do Ciebie moja córko. Tata.

piątek, 26 października 2012

Hedonizm.

Mój prywatny deszcz na usługach wraz ze sztucznym słońcem tworzą miejsce mego cielesnego oczyszczenia. Dostrajam mu odpowiednią temperaturę, ubieram w ciepłe tony. Kiedy się z nim już oswoję bombarduję się strumieniami gorącej. Dziwne słowo - mydliny - zmywa ze mnie całodzienne ubóstwo mentalne i pozwala wrócić do życia. Pobudzam się i czuję surowy i czerstwy. Oglądam swoje dłonie i usuwam brud spod paznokci, przegubów, załamań i bruzd. I twarz myję. Pięty, łokcie, kolana, palce tu i tam. Oczy przemywam i przecieram ze zdumienia. Wycieram się do sucha i ubieram czyste ubrania. Zostaję boso. W tle gra mi Christopher Young. Odpalam jointa. Czuję się zmotywowany i przestrojony. Czuję się dobrze. To nie duchowa degrengolada a hedonizm w czystej formie. I kiedy zdaję sobie z tego sprawę czuję szczęście organoleptycznie, jakbym je słyszał, oddychał nim, czuł jego zapach, trzymał w dłoniach. Na palcach, po cichu wychodzę boso w deszcz i chodzę po mokrej trawie. Czuję się wewnętrznie małym chłopcem z pościeranymi kolanami. Nie ruszam się z miejsca i zapuszczam w nim korzenie. Na chwilę. Albo dwie.

niedziela, 22 lipca 2012

Sunday.

Mijam na rowerze rondo i zatrzymuję się tuż za nim. Po lewej stronie pośród domów widniej napis na murze FREE KILWILKIE i ciągle żywe w głowach mieszkańców tej małej enklawy hasło James'a Connelly'ego: "Rząd brytyjski nie ma praw w Irlandii, nigdy nie miał i nigdy nie mieć ich nie będzie". Zaraz obok rewolucjonista z balaklawą na głowie, która pozwala mu pozostać anonimowym, dzierży w dłoniach długą broń palną. Na rogatkach ulic flagi irlandzkie i symbole wyzwoleńcze zdobią latarnie i okna. Na jednym z drewnianych słupów telefonicznych widnieją, wycięte w drzewie, przybite jedna nad drugą trzy litery w barwach zielono-biało-pomarańczowych: I R A. Panujący tu klimat enklawy czuje się w powietrzu. Starszy pan unosi do góry rękę na powitanie, a drugi po przeciwnej stronie kiwa do niego w dziwny, lokalny sposób głową w odpowiedzi. Siedzę oparty o jedną z tych latarni i patrzę w niebo. Nad tym miejscem zebrały się właśnie chmury burzowe, pękające w szwach od deszczu, który nie miał dzisiaj spaść. Wsiadam na rower i odjeżdżam w kierunku centrum. Mam tu swój mały szum miasta, setki dni wczorajszych, jeden ten dzisiejszy i niewiadomą liczbę dni jutrzejszych. Mijam ludzi i nie zapamiętuję ich twarzy, poznaję ludzi i nie zapamiętuję ich imion. Lubię momenty, kiedy zanosi się na deszcz, ale jeszcze nie pada. Pragnienie bycia suchym, kiedy w końcu spadnie i przykryje miasto mokrym dywanem. To remix miasta ze wsią, w którym prym wiodą bary, do których nie zaglądam. Tysiące liter w witrynach i na billboardach, znakach, szyldach układają się kolejno w streets'y, harps'y, halifaxy i castle lane'y, golf cluby i heatons'y, superdrugi i central bary. W tej miejskiej dżungli wyrastają prosto z ziemi czerwone, okrągłe skrzynki na listy poczty królewskiej i kościoły. Niezliczona liczba kościołów. Odcinam się od tego zgiełku i uciekam do parku. Siadam w fotelu wyrzeźbionym w pniu drzewa i wtapiam się w niego. Odczuwam cielesny kontakt z naturą. Mała Vania siada zwykle tutaj, kiedy jej małe stopy niosą ją pędem z placu zabaw do domu. Unoszę lekko głowę do góry i widzę rzędy much, które jak w narkotykowym szoku, latają przed mym nosem obierając dziwne trajektorie. Mimo to nie wpadają na siebie, nie nabijają sobie guzów i nie ścierają kolan i łokci. Nie giną w wypadkach. Żyją krótko, ale ich żywot jest wolny. Jedna z nich usiadła właśnie na mój warsztat, a inny jegomość wdrapuje się na tenże notes od południa. Nie reaguje na ruchy wykonywane długopisem wokół jego istoty. Biel kartki przyciągnęła kolejną postać, która przysiadła na jednej z liter i slalomem pomiędzy pozostałym wdrapuje się na szczyt kartki i zajmuje sobie miejsce. Ten pierwszy tymczasem wdrapał się na długopis i wędruje po nim w górę i w dół. Niczym nie skrępowany wchodzi na moją dłoń i pokonuje kolejne wydmy mojej piegowatej skóry. I odlatuje. Zniknie za kilka dni i nikt po nim nie zapłacze. Przypadkiem stał się bohaterem tych kilku liter, które opowiadają jego historię. Uzależniony od życia w powietrzu i perspektywy patrzenia na wszystko z góry nie umarł. On po prostu zniknął.

środa, 18 lipca 2012

Mam nałóg i coś jeszcze.

Smolę sobie. Siedzę w zaciszu wynajmowanego mieszkania na kanapie z wyciągniętymi w przód nogami i smolę. Oddaję się urokom napełniania płuc dymem a głowy nowymi pomysłami. Jeśli jest możliwość zawarcia duchowego małżeństwa to dawno temu pobrałem się ze smołą. Bywa, że odpuszcza mnie na moment, ale generalnie jestem raczej pod jej pantoflem. Nieodłączna towarzyszka, zawsze wierna choć różna. Bywa, że smakuje różnie i innych używa perfum. Dostrajam się wtedy do zaistniałej sytuacji i kolaboruję z nią. Duet raczej dosyć dobrze zgrany, choć może nie są mistrzami świata. Kiedy się rozpala wdycham jej feromony i morduję standardowy tok rozumowania, traktując całą tą sytuację z permanentnym przymrużeniem oka. Odbiegam myślami od rutyny i załączam tryb kreacji. Prasuję myśli równo w kant i wieszam na wieszaku. Żyjemy w symbiozie, napadamy na banki, biegamy z wilkami i rozmawiamy o muzyce z Bethovenem i o.s.t.r.em. Kradniemy winyle i robimy z nich zeszyty. Czytam muzykę spod palca. Mam dodatkowy zmysł. Popadam w euforię, kiedy czytam i smolę. Smolę i czytam ją. I już.

czwartek, 24 maja 2012

maraton.

Śpię pół dnia by żyć w nocy. Odpalam jointa i odbieram pocztę. Włączam muzykę i czytam Twoją historię. Dostrajam się do niej i szukam wspólnej w niej z Tobą nuty. Czuję ruch głowy w tempie na dwa. Wzrok w tempie antylopy przebiega po tekście próbując wyłapać najważniejsze. Wyśledzić dziwną, ukrytą opowieść. Na trzysta słów przypadło zbyt wiele różnych emocji od sympatii przez agresję po współczucie i zazdrość. Zapomniałem na chwilę o tym i moje myśli odbiegły gdzieś niedaleko. Myślałem o pojedynku. Nite vs. Day. Noc niesie ze sobą pokusy, melanże, odpoczynek, sex, ciszę i święty spokój. Wybieram noc jako środowisko, w którym bytuję swobodniej. Pora w której usłyszysz szept, stuk szpilek o asfalt, krzyk i nie zobaczysz skąd doszedł dźwięk. Nie musisz zamykać oczu żeby Twoja wyobraźnie pracowała efektywniej, a mózg mnożył sytuacje w jakich możesz się za chwile znaleźć. I jeśli nie możesz poradzić sobie z chwilą to pociągnij za psychiczny spust i rusz. Zaczynam biec i nie męczę się szybko. Mijam szybko ludzi mimo to widzę gest wkurwienia i niezadowolenia na ich twarzach. Inne niż moje środowiskowe, mijane na co dzień gęby kiwające głowami w dziwną stronę na przywitanie. Biegnę dalej, u zbiegu ulic ktoś zrywa kobiecie łańcuszek z szyi i ucieka gdzieś w uliczkę na Saskiej Kępie. Mijam zwykłą tą sytuację w biegu i przeskakuje przez ogrodzenie. Wbiegam na boisko i uderzam rzut wolny. Piłka po rykoszecie wpada do bramki i leje się wódka po meczu. Zwalniam tempo do 5 roku życia. Wychodzę bramą pod numerem 14 i wypowiadam tempem karabinu maszynowego wszystkie brzydkie słowa jakie znam. Mój czas kończy się przy bramie pod numerem 12. Nigdy potem nie pomyślałem o tym by wydłużać odcinek pokonywany, wraz z powiększaniem się słownika, o kolejne bramy. Dopijam resztkę herbaty uważając by nie wypić fusów i nie wywróżyć z nich nic złego. Upisałem ciąg dalszy listu do Ciebie. Tusz leci mi po ręku i kapie na klawiaturę. Tusz jest dobrym przewodnikiem i dobrym nauczycielem. Im więcej go używasz tym większej wprawy nabierasz w posługiwaniu się nim. Nawet niepozorny kleks może wnieść jakość. Król Tusz. I tak oto noc wygrywa bezsprzecznie w pojedynku, którego nie było. Próbowałem nie być w żaden sposób stronniczy i nie uciekać się do forteli, ale życie pokazało, że prawda jest tylko jedna, choć widziane na wiele sposobów.

wtorek, 22 maja 2012

Jeszcze chwila lenistwa.

To śmieszne jak z dnia na dzień ucieka mi życie. Odkładam wszystko na potem, na kiedyś. Wierzę, że jeszcze to wszystko zrobię i wiem, że oszukuję siebie. I dobrze mi z tym? Nie wiem, ale nie widzę innego wyjścia. Oczywiście, ktoś powie, zmień swoje życie, ale moje życie nie potrzebuje zmian, diametralnych zmian. To dlatego w wieku 27 lat nie mam jeszcze prawa jazdy. Uważam, że większą nieodpowiedzialnością byłoby potrącenie pieszego w wieku 18 lat niż 40, bo wiek wskazywałby na to, że nie popełniłem wykroczenia z głupoty, a raczej z nieuwagi o ile można w ogóle mówić o mojej winie. Dlatego hamuję swoje zapędy i staram się rozkoszować każdym nowym doświadczeniem. Robię to z lenistwa i wkurwia mnie to nic nierobienie, ale tutaj okazuje się, że jestem tak samo bezsilny jak w pierwszym przypadku. Teoretycznie mógłbym zebrać się do zrobienia czegokolwiek ze swoim życiem, ale bycie biernym na to wszystko, co się wokół dzieje jest takie przyjemne, że żal porzucić te silne, związane z tym stanem, wrażenia i uczucia.

czwartek, 10 maja 2012

List.

Piszę list do Ciebie i niosę Ci go do domu. Zostawiam pod drzwiami, ale otwierasz drzwi, więc wręczam Ci go osobiście. W kopercie jest historia mojego życia w kilkuset słowach. Od małego rudzielca o piegowatej buzi po bujającego się w bujanym, wiklinowym fotelu łysego dziadka pykającego fajkę. W moim starym domu stoi stara biblioteka pełna papierowych książek. Mam tajemniczy ogród. Po jego środku stoję ja, sam. Młodszy o kilka dekad i poruszający się o własnych siłach. Wtedy też paliłem. Wysiadam z autobusu, gdzieś w Północnej Irlandii. Zaczynam biec w nieznanym kierunku. Potykam się i wypadają mi z kieszeni granaty. Słyszę dudnienie kiedy toczą się wzdłuż jezdni i wybuchają w rowie jeden po drugim. Zamykam oczy i przeciskam się gdzieś pomiędzy autem a murem starej kamienicy. Jest późny wieczór, a na ulicy pusto. Niosę kwiaty i flaszkę wódki. Nieuprasowane spodnie i przetarte adidasy świadczą, że jest to bardzo nieoficjalne, wręcz przyjacielskie spotkanie. Spoglądam na zegarek w obawie, że mogę się spóźnić. Zapomniałem już czym jest pośpiech i miejski korek. Moje życie wyhamowało dawno temu i raczej bliżej mu do zatrzymania się niż do wrzucenia czwartego biegu. Wiem, że jest bezpiecznie, kiedy zamykam się w śpiworze doświadczeń i patrzę na ten mróz z dystansu. Słucham wtedy muzyki, która mnie w całości pochłania. Wtedy nie wiem jeszcze, że za kilka lat ogłuchnę od miliardów decybeli jakie zbombardowały moje bębenki, zdeformowały małżowiny i niemal ugotowały mózg. Daremnie próbuję sobie przypomnieć fakty z tamtego dnia, kiedy zobaczyłem, że siedzisz przy obiedzie na przeciw mnie. Nie winię siebie za to, że już wtedy nie rozumiałem. Ja poszedłem w prawo, a Ty w lewo, przyjacielu. To był długi czas ciszy. Ciszy, która boli. Otwórz list i zobacz co w nim naprawdę było, bo urojenia i omamy nie mogły się tam znaleźć bez powodu.

wtorek, 8 maja 2012

W poszukiwaniu przestrzeni.

Wracam do domu, kiedy wsiadam w samolot, często potem w pociąg i spotykam was tam. Wracam do domu i biorę prysznic, gotuję zupę i zjadam ją. Patrzę w wasze twarze i widzę radość i zrozumienie. Patrzę w książkę, telewizor i niebo nie widząc nic. Siedzę z wami w kuchni, w aucie, w każdej sytuacji. Siedzę w wannie, w kanapie, w kapciach. Wierzę w was. Wierzę w siebie. Widzę puste miejsce po was. Widzę inną postać. Ważną. Dwa światy. Żaden z nich nie jest dla mnie idealny. I żaden nie będzie. Bywa, że duszę się tu i bywa, że tam. Bywa, że chcę być sam. I bywa, że nie. Szukam miejsca dla siebie.

czwartek, 12 kwietnia 2012

I'm gonna be deaf.

Mam kolejny problem z czasem. Znalazłem się nagle gdzieś między wczoraj a jutro. Siedzę na krawężniku z wyciągniętymi nogami i głową wysoko zadartą do góry. Do otwartych oczu wpadają mi krople letniego deszczu i nie mogę odpalić jointa, bo zapalniczka odmówiła posłuszeństwa. Przechodzi przechodzień nieopodal tuż i wyciąga rękę pomocną mi i podpala.
Wrażenie mam nagłe, że mgła zasnuła całą okolicę i nic nie widzę. Ani z przodu, ani po bokach. Po deszczu ani śladu, gdyby nie ta tęcza. Czyżbym przysnął w między czasie i coś przegapił. Utraciłem kilka kolejnych chwil swojego cennego życia pozbawiając się świadomości. Dopuszczam do utraty, by zważyć wartość jaką dla mnie mają. Próbuję złapać głębszy oddech. Wstaję wolno i znajduję przystanek świata. Sięgam do głębokiej kieszeni i wyjmuję mapę. Błądzę po niej palcem, od bieguna do bieguna, zatrzymując się przejazdem to tu, to tam. Wsiadam w samolot i ląduję. Biorę auto z wypożyczalni i wyjeżdżam w europie, pod prąd. Używam karty pamięci aparatu do zapisywania mrugnięć powiek i uzupełniania szarych komórek, które giną we mnie. Zapisuję je by nie zapomnieć, choć boję się, że mogę z czasem ogłuchnąć, a dźwięku nie uda się zapisać. Umrę gdy ogłuchnę. Dla takiego tchórza samobójstwo nie istnieje. Będę odchodził w agonii trawiony pierwiastek po pierwiastku nie słysząc.

wtorek, 10 stycznia 2012

Lody pistacjowe.

Smak rozszedł się po kubkach i kąpie się w nich wysyłając sms'a mózgowi by zareagował właściwie. Jest reakcja na bodziec i na jej twarzy pojawia się cień radości. Wyciera końcówką języka ten kącik ust, w którym zawsze zostaje jej czekolada. Powieka przymyka się jedna i druga wysyłając informację do mózgu by wrócił pamięcią do momentu, kiedy siedziała na kanapie i pierwszy raz wypowiedziała swoje 'r', z którym miała kłopot. Miała 9 może nawet 11 lat. Wiatru prawie nie było. Doszła właśnie z matką do budki z lodami i zamówiła duże lody. I gdy poczuła ich zapach... padł strzał. Kula przeszyła jej małe ciało, wszystko dookoła zwolniło i zatrzymało się. Nikt się nie poruszał i nic nie było słychać. Międzymoment. Udało się go zlokalizować i wejść z nim w pertraktacje na temat ciągu dalszego. Rozmowy kończą się fiaskiem. Międzyczas umyka a świat jakby przyspiesza. Z ręki wypadają jej drobne, które dostała od lodziarki. Spadają z twarzy i rozbijają się o ziemię korekcyjne okulary. Bezwładne ciało upada na ręce matki i widzi tylko jej otwarte usta jak w niemym filmie. Twarz z rąk matki osuwa się swobodnie na ziemię i czuje przyjemny chłód płyty chodnikowej. I zapach lodów. Pistacjowych.