czwartek, 24 maja 2012

maraton.

Śpię pół dnia by żyć w nocy. Odpalam jointa i odbieram pocztę. Włączam muzykę i czytam Twoją historię. Dostrajam się do niej i szukam wspólnej w niej z Tobą nuty. Czuję ruch głowy w tempie na dwa. Wzrok w tempie antylopy przebiega po tekście próbując wyłapać najważniejsze. Wyśledzić dziwną, ukrytą opowieść. Na trzysta słów przypadło zbyt wiele różnych emocji od sympatii przez agresję po współczucie i zazdrość. Zapomniałem na chwilę o tym i moje myśli odbiegły gdzieś niedaleko. Myślałem o pojedynku. Nite vs. Day. Noc niesie ze sobą pokusy, melanże, odpoczynek, sex, ciszę i święty spokój. Wybieram noc jako środowisko, w którym bytuję swobodniej. Pora w której usłyszysz szept, stuk szpilek o asfalt, krzyk i nie zobaczysz skąd doszedł dźwięk. Nie musisz zamykać oczu żeby Twoja wyobraźnie pracowała efektywniej, a mózg mnożył sytuacje w jakich możesz się za chwile znaleźć. I jeśli nie możesz poradzić sobie z chwilą to pociągnij za psychiczny spust i rusz. Zaczynam biec i nie męczę się szybko. Mijam szybko ludzi mimo to widzę gest wkurwienia i niezadowolenia na ich twarzach. Inne niż moje środowiskowe, mijane na co dzień gęby kiwające głowami w dziwną stronę na przywitanie. Biegnę dalej, u zbiegu ulic ktoś zrywa kobiecie łańcuszek z szyi i ucieka gdzieś w uliczkę na Saskiej Kępie. Mijam zwykłą tą sytuację w biegu i przeskakuje przez ogrodzenie. Wbiegam na boisko i uderzam rzut wolny. Piłka po rykoszecie wpada do bramki i leje się wódka po meczu. Zwalniam tempo do 5 roku życia. Wychodzę bramą pod numerem 14 i wypowiadam tempem karabinu maszynowego wszystkie brzydkie słowa jakie znam. Mój czas kończy się przy bramie pod numerem 12. Nigdy potem nie pomyślałem o tym by wydłużać odcinek pokonywany, wraz z powiększaniem się słownika, o kolejne bramy. Dopijam resztkę herbaty uważając by nie wypić fusów i nie wywróżyć z nich nic złego. Upisałem ciąg dalszy listu do Ciebie. Tusz leci mi po ręku i kapie na klawiaturę. Tusz jest dobrym przewodnikiem i dobrym nauczycielem. Im więcej go używasz tym większej wprawy nabierasz w posługiwaniu się nim. Nawet niepozorny kleks może wnieść jakość. Król Tusz. I tak oto noc wygrywa bezsprzecznie w pojedynku, którego nie było. Próbowałem nie być w żaden sposób stronniczy i nie uciekać się do forteli, ale życie pokazało, że prawda jest tylko jedna, choć widziane na wiele sposobów.

wtorek, 22 maja 2012

Jeszcze chwila lenistwa.

To śmieszne jak z dnia na dzień ucieka mi życie. Odkładam wszystko na potem, na kiedyś. Wierzę, że jeszcze to wszystko zrobię i wiem, że oszukuję siebie. I dobrze mi z tym? Nie wiem, ale nie widzę innego wyjścia. Oczywiście, ktoś powie, zmień swoje życie, ale moje życie nie potrzebuje zmian, diametralnych zmian. To dlatego w wieku 27 lat nie mam jeszcze prawa jazdy. Uważam, że większą nieodpowiedzialnością byłoby potrącenie pieszego w wieku 18 lat niż 40, bo wiek wskazywałby na to, że nie popełniłem wykroczenia z głupoty, a raczej z nieuwagi o ile można w ogóle mówić o mojej winie. Dlatego hamuję swoje zapędy i staram się rozkoszować każdym nowym doświadczeniem. Robię to z lenistwa i wkurwia mnie to nic nierobienie, ale tutaj okazuje się, że jestem tak samo bezsilny jak w pierwszym przypadku. Teoretycznie mógłbym zebrać się do zrobienia czegokolwiek ze swoim życiem, ale bycie biernym na to wszystko, co się wokół dzieje jest takie przyjemne, że żal porzucić te silne, związane z tym stanem, wrażenia i uczucia.

czwartek, 10 maja 2012

List.

Piszę list do Ciebie i niosę Ci go do domu. Zostawiam pod drzwiami, ale otwierasz drzwi, więc wręczam Ci go osobiście. W kopercie jest historia mojego życia w kilkuset słowach. Od małego rudzielca o piegowatej buzi po bujającego się w bujanym, wiklinowym fotelu łysego dziadka pykającego fajkę. W moim starym domu stoi stara biblioteka pełna papierowych książek. Mam tajemniczy ogród. Po jego środku stoję ja, sam. Młodszy o kilka dekad i poruszający się o własnych siłach. Wtedy też paliłem. Wysiadam z autobusu, gdzieś w Północnej Irlandii. Zaczynam biec w nieznanym kierunku. Potykam się i wypadają mi z kieszeni granaty. Słyszę dudnienie kiedy toczą się wzdłuż jezdni i wybuchają w rowie jeden po drugim. Zamykam oczy i przeciskam się gdzieś pomiędzy autem a murem starej kamienicy. Jest późny wieczór, a na ulicy pusto. Niosę kwiaty i flaszkę wódki. Nieuprasowane spodnie i przetarte adidasy świadczą, że jest to bardzo nieoficjalne, wręcz przyjacielskie spotkanie. Spoglądam na zegarek w obawie, że mogę się spóźnić. Zapomniałem już czym jest pośpiech i miejski korek. Moje życie wyhamowało dawno temu i raczej bliżej mu do zatrzymania się niż do wrzucenia czwartego biegu. Wiem, że jest bezpiecznie, kiedy zamykam się w śpiworze doświadczeń i patrzę na ten mróz z dystansu. Słucham wtedy muzyki, która mnie w całości pochłania. Wtedy nie wiem jeszcze, że za kilka lat ogłuchnę od miliardów decybeli jakie zbombardowały moje bębenki, zdeformowały małżowiny i niemal ugotowały mózg. Daremnie próbuję sobie przypomnieć fakty z tamtego dnia, kiedy zobaczyłem, że siedzisz przy obiedzie na przeciw mnie. Nie winię siebie za to, że już wtedy nie rozumiałem. Ja poszedłem w prawo, a Ty w lewo, przyjacielu. To był długi czas ciszy. Ciszy, która boli. Otwórz list i zobacz co w nim naprawdę było, bo urojenia i omamy nie mogły się tam znaleźć bez powodu.

wtorek, 8 maja 2012

W poszukiwaniu przestrzeni.

Wracam do domu, kiedy wsiadam w samolot, często potem w pociąg i spotykam was tam. Wracam do domu i biorę prysznic, gotuję zupę i zjadam ją. Patrzę w wasze twarze i widzę radość i zrozumienie. Patrzę w książkę, telewizor i niebo nie widząc nic. Siedzę z wami w kuchni, w aucie, w każdej sytuacji. Siedzę w wannie, w kanapie, w kapciach. Wierzę w was. Wierzę w siebie. Widzę puste miejsce po was. Widzę inną postać. Ważną. Dwa światy. Żaden z nich nie jest dla mnie idealny. I żaden nie będzie. Bywa, że duszę się tu i bywa, że tam. Bywa, że chcę być sam. I bywa, że nie. Szukam miejsca dla siebie.